W POGONI ZA UJĘCIEM

Jakiś czas temu, dotarła do mnie informacja, że w okolicy pojawiła się sowa. Nie wiedziałem o jaki gatunek chodzi, więc z początku nie zareagowałem. Bylem dość pochłonięty swoimi sprawami. Po jakimś czasie jednak, wybrałem się w miejsce gdzie widziano owego ptaka. Gdy dotarłem na miejsce okazało się, że jest to Sowa Błotna Asio flammeus i to aż trzy osobniki.

Przebywały na płaskim, kolistym terenie byłego usypiska popiołów, ze starej elektrociepłowni. Ponad tym jałowym terenem wznosiła się mała czarna hałda. Całość okalała ścieżka i zadrzewienia. W sumie obszar wielkości dwóch boisk szkolnych. Teren był bez ogrodzenia, jednak nikt nie śmiał wchodzić poza niewidzialną granicę, jaką wyznaczały same sowy. Całe rzesze ludzi przychodziły na ścieżkę z nadzieją ujrzenia i sfotografowania tych rzadkich i fascynujących ptaków. Ludzie wprost oszaleli na ich punkcie. I ja również… oszalałem.

Obszedłem cały teren ze dwa razy widząc jedną przelatującą sowę, gdzieś przez środek swojego terytorium. Postanowiłem, że zaczaję się gdzieś koło małej hałdy. Pomyślałem, że poczekam tam jakiś czas i może trochę mi się poszczęści. Plan był prosty. Zacząłem przechodzić wzdłuż usypiska. Cały czas wypatrując sów. Gdy tak szedłem przykurczony, dojrzałem dwa osobniki w dość znacznej odległości. Były tak daleko, że ledwo widziałem je przez lornetkę, nie mówiąc już o moim obiektywie. Cały czas zastanawiałem się jak je podejść. Jak zbliżyć się tak, by ich nie spłoszyć i móc zrobić jakieś wyraźne zdjęcie, czy może nawet sfilmować. Podszedłem jeszcze bliżej. I jeszcze trochę. I nagle uświadomiłem sobie, że jestem na ich terenie. Niewidzialna granica, jaką była ścieżka została przeze mnie przekroczona. Przez moment nie wiedziałem co robić. Czy się wycofać, czy jednak zostać. Targały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony tak bardzo chciałem uchwycić je w obiektywie, a z drugiej strony wiedziałem, że już przesadziłem. Po jakiś dwudziestu minutach zmagań z samym sobą, wycofałem się. Gdy wyszedłem poza „nielegalną” strefę, z jednej strony poczułem ulgę, z drugiej jednak poczułem się, jakbym zdradził swoje wartości. Zawsze uważałem siebie za osobę, która ma wyrytą w sercu maksymę „po pierwsze nie szkodzić”. A teraz nie poznawałem samego siebie. Byłem jakby w amoku. Próbując zrobić coś, nie przebierając w środkach.

Gdy szedłem ścieżką zastanawiając się nad swoim postępowaniem, zagadnęła mnie jedna z mijanych starszych kobiet, które również przyszły popatrzeć. Najwyraźniej widziała co robiłem bo zrobiła mi wyrzut, że nie wolno mi tam chodzić bo to teren sów. Jeśli będę tam chodził to mogą stąd odlecieć. Użyła tylko tego argumentu, jednak na jej miejscu dodałbym jeszcze, że niepotrzebnie stresuję zwierzęta. Wysłuchałem co miała do powiedzenia, podziękowałem za upomnienie i poszedłem dalej. Z podkulonym ogonem wróciłem do domu. Po drodze przez cały czas czując narastający zawód w sercu. Kobieta miała rację i tylko jeszcze bardziej wzbudziła we mnie poczucie winy.

Bez wątpienia dostałem szybką lekcję. Nigdy bym się nie spodziewał, że może mnie spotkać coś takiego. Człowieka, który czuje więcej empatii do natury niż ludzi. A jednak, poniosło mnie. Straciłem czujność i to mnie zgubiło. Zrozumiałem wtedy, że słowa, czy nawet intencje, tak łatwo potrafią zostać wyparte przez chwilę namiętności. Namiętności do przyrody. Smutne, ale prawdziwe, jak łatwo jest krzywdzić to co tak bardzo uwielbiamy. Na własnej skórze poczułem, co to znaczy, przekroczyć granicę w pogoni za zdjęciem, czy ujęciem filmowym.

Mimo iż niesmak pozostał, cieszę się, że to się stało. Dzięki temu jeszcze lepiej zrozumiałem to zagadnienie. Bowiem, nic nie irytuje mnie tak bardzo, jak filmowiec idący po trupach by zrobić tzw. ujęcie życia. Pilnie obserwuję tego typu zachowania u innych filmowców i operatorów. I niestety jest to dość powszechny proceder, gdzie głównie dla pieniędzy i uznania robi się nieetyczne rzeczy. Niestety nasi bracia mniejsi zawsze płacą za to wysoką cenę. Przez doświadczenie z sowami, mogłem kolejny raz zweryfikować swoje nastawienie do filmowania przyrody i ufać, że następnym razem, będę bardziej uważny. I chociaż wiem, że w sumie nic wielkiego się nie stało, bo sowy nie odleciały i były bezpieczne, to stwierdzenie „primum non nocere” nabrało dla mnie pełniejszego znaczenia.